Dlatego go ukradnę. Z premedytacją. I pójdę siedzieć. Nie będzie zawiasów. Dzień Dziecka zobowiązuje… To ten dzień, kiedy możemy rozpieszczać nasze maluchy jeszcze bardziej niż zwykle. Prezent na Dzień Dziecka jawi nam się jako mus powszechny w konkursie na Rodzica Roku. Powiedzmy, że to kartka z kalendarza daje nam na to przyzwolenie. To dzień, kiedy przytulamy je częściej niż zwykle, spędzamy więcej wspólnego czasu i zapełniamy McDonaldy częściej niż zwykle… 😉 Tego ostatniego nie znam jeszcze z autopsji i mogę się zarzekać, że „ja z happy mealem” świętować nie będę, ale… podejrzewam, że co drugi rodzic wylewający się z chaotycznej masy kolorowych kolejek po hamburgery kiedyś myślał tak samo…
Polowanie
Póki co, w tym roku spotkał mnie zaszczyt przechadzek po zabawkowych półkach supermarketów, wśród pastelowych wystaw dla dzieci i miniaturowych butików w poszukiwaniu prezentu idealnego. Tak, stałam się matką-łowcą. Matką zdesperowaną nadmiarem wyboru. Matką zdezorientowaną słusznością wyboru. A przecież chodzi tylko o zabawkę. Mogłabym z tego powodu kopać i gryźć ze złości. A ja się cieszę. A ja się cieszę jak głupia, że ten mały-wielki problem dotyczy wreszcie i mnie. I tak z każdą przebytą alejką sklepu offline lub stroną online zyskuję nową, niepodważalnie ważną wiedzę: o tym, że uczniaczkiem nie jest tylko piesek, ale i misio, i myszka miki, i zielono-niebieski ufoludek; o tym, że klocki duplo są dopiero od lat dwóch; o tym, że Przytulanka zaśpiewa jak się ją przytuli, a nie naciśnie; o tym, że stolików interaktywnych jest… dwadzieścia rodzajów plus warianty głosowe i kolorowe w postaci bonusu: „decyzja należy do… Ciebie, rodzicu!”.
Wymarzyłam sobie
I wychodzę z tych sklepów. Nawet nie bez niczego. Z czymś. Z kawałkiem kolorowego plastiku, którym pewnie pobawi się przez chwilkę moje dziecko, zanim odstawi je w kąt zapomnienia pośród innych zabawek, których pięć minut sławy już przebrzmiało. Czuję spełnienie: prezent na Dzień Dziecka znaleziony. Będziemy celebrować. Czuję niedosyt: to nie jest prezent idealny. Tego nigdzie wciąż nie mogę znaleźć. Nigdzie go nie ma. Na żadnej półce. I myli się ten, który sądzi, że kapitalizm zalał nasze sklepy absolutnie wszystkim, czego pragniemy. Ten wszechobecny przepych wszystkiego nie potrafi jednego: odnaleźć mojego wymarzonego prezentu, jaki chciałabym wręczyć mojemu dziecku 1 czerwca. Jakiej etykietki produktu szukam? Powinno być na niej napisane: „Czas”.
Minuty
Tak, właśnie wymarzyłam sobie, aby mojej córeczce podarować czas. Więcej czasu. Więcej siebie. Więcej zabawy. Więcej minut nieistniejącego poza nami świata. Idealny prezent na Dzień Dziecka. I nie tylko. Co dnia!
I pewnie zadziobią mnie mamy idealne, dziwiąc się, jak to nie potrafię wygospodarować tego czasu w ciągu doby na zabawę z dzieckiem… I to na macierzyńskim?! Potrafię. Tylko to taki czas szarpany. Szarpany między patelnią z przypalającym się kotletem; listonoszem u domofonu; obiadem, co się sam nie chce ugotować; zakupami stłamszonymi w reklamówkach, makijażem, który zaraz ma moją twarz wyprowadzić na spacer; wózkiem, który trzeba znieść; kojcem ogrodowym, który trzeba wnieść. Walc szarpany. Co dnia. W co trzecim takcie wpadam na matę do mojego „najdroższego” malca robiąc głupią minę, bardziej żałośnie niż śmiesznie się uśmiechając, ukręciwszy parę kółek nową zabawką. Lecę dalej. Byle nie wypaść z rytmu szarpanego. Bo kolejne „najdroższe” nuty wzywają wygrywając kolejny takt: niepowieszonego prania, nieodzwonionego telefonu, nieprzescrollowanego facebooka. A dziecko siedzi w epicentrum mojego walczyka i… udaje, że się dobrze bawi. Ja też udaję.
Dobro luksusowe
Bo wcale mi z tym niefajnie. Dlatego w dobrobycie napawającym nasz świat szukam dobra luksusowego: czasu! W sumie to szukam tego prezentu dla nas obu. Jak tylko go zdobędę, tak zostaniemy same: matka z córką! Na tej kilkumetrowej przestrzeni maty, balkonu, ogrodu, pokoiku, parku. A świat obok niech pędzi te swoje minuty wielością spraw płynące. I zdobędę ten prezent! Zdobędę tak samo zawzięcie jak dzieciaki łapią Happy Meale w McDonaldzie! Wyrwę z otchłani obowiązków, oceanu załatwień, nieskończonych list zakupów, przepaści Internetów. Wyrwę. Bo jak psu buda, tak dziecku należy się matka. Matka na milion procent. Przynajmniej przez dłuższą chwilę. Od dziś.
Wyrok
Mój prezent na Dzień Dziecka ma swój niepowtarzalny kod kreskowy. Czytnik cen wskazuje: „bezcenny”. Czym różni się on od masy innych prezentów? Nie możesz go kupić. Ale za to możesz go ukraść: lawinie zaplanowanych godzin, krainie niedoczasu, zbitej w mgnienie minut dobie. Czas mogę podarować ja. Nikt nie może go podarować mi. I tak na Waszych oczach z okazji 1 czerwca staję się złodziejką. No cóż, miłość wszystko wybacza… I tym sposobem jest wyrok: pójdę siedzieć. Na macie! Przynajmniej te kilkadziesiąt minut bez rozprzestrzeniania swojej osoby po innych celach współwięźniów. A przecież strażnik mój rozumie, widzi i czuje więcej niż nam się może wydawać.
Idealny prezent na Dzień Dziecka trzeba… ukraść!
Dlatego go ukradnę. Z premedytacją. I pójdę siedzieć. Nie będzie zawiasów. Dzień Dziecka zobowiązuje… To ten dzień, kiedy możemy rozpieszczać nasze maluchy jeszcze bardziej niż zwykle. Prezent na Dzień Dziecka jawi nam się jako mus powszechny w konkursie na Rodzica Roku. Powiedzmy, że to kartka z kalendarza daje nam na to przyzwolenie. To dzień, kiedy przytulamy je częściej niż zwykle, spędzamy więcej wspólnego czasu i zapełniamy McDonaldy częściej niż zwykle… 😉 Tego ostatniego nie znam jeszcze z autopsji i mogę się zarzekać, że „ja z happy mealem” świętować nie będę, ale… podejrzewam, że co drugi rodzic wylewający się z chaotycznej masy kolorowych kolejek po hamburgery kiedyś myślał tak samo…
Polowanie
Póki co, w tym roku spotkał mnie zaszczyt przechadzek po zabawkowych półkach supermarketów, wśród pastelowych wystaw dla dzieci i miniaturowych butików w poszukiwaniu prezentu idealnego. Tak, stałam się matką-łowcą. Matką zdesperowaną nadmiarem wyboru. Matką zdezorientowaną słusznością wyboru. A przecież chodzi tylko o zabawkę. Mogłabym z tego powodu kopać i gryźć ze złości. A ja się cieszę. A ja się cieszę jak głupia, że ten mały-wielki problem dotyczy wreszcie i mnie. I tak z każdą przebytą alejką sklepu offline lub stroną online zyskuję nową, niepodważalnie ważną wiedzę: o tym, że uczniaczkiem nie jest tylko piesek, ale i misio, i myszka miki, i zielono-niebieski ufoludek; o tym, że klocki duplo są dopiero od lat dwóch; o tym, że Przytulanka zaśpiewa jak się ją przytuli, a nie naciśnie; o tym, że stolików interaktywnych jest… dwadzieścia rodzajów plus warianty głosowe i kolorowe w postaci bonusu: „decyzja należy do… Ciebie, rodzicu!”.
Wymarzyłam sobie
I wychodzę z tych sklepów. Nawet nie bez niczego. Z czymś. Z kawałkiem kolorowego plastiku, którym pewnie pobawi się przez chwilkę moje dziecko, zanim odstawi je w kąt zapomnienia pośród innych zabawek, których pięć minut sławy już przebrzmiało. Czuję spełnienie: prezent na Dzień Dziecka znaleziony. Będziemy celebrować. Czuję niedosyt: to nie jest prezent idealny. Tego nigdzie wciąż nie mogę znaleźć. Nigdzie go nie ma. Na żadnej półce. I myli się ten, który sądzi, że kapitalizm zalał nasze sklepy absolutnie wszystkim, czego pragniemy. Ten wszechobecny przepych wszystkiego nie potrafi jednego: odnaleźć mojego wymarzonego prezentu, jaki chciałabym wręczyć mojemu dziecku 1 czerwca. Jakiej etykietki produktu szukam? Powinno być na niej napisane: „Czas”.
Minuty
Tak, właśnie wymarzyłam sobie, aby mojej córeczce podarować czas. Więcej czasu. Więcej siebie. Więcej zabawy. Więcej minut nieistniejącego poza nami świata. Idealny prezent na Dzień Dziecka. I nie tylko. Co dnia!
I pewnie zadziobią mnie mamy idealne, dziwiąc się, jak to nie potrafię wygospodarować tego czasu w ciągu doby na zabawę z dzieckiem… I to na macierzyńskim?! Potrafię. Tylko to taki czas szarpany. Szarpany między patelnią z przypalającym się kotletem; listonoszem u domofonu; obiadem, co się sam nie chce ugotować; zakupami stłamszonymi w reklamówkach, makijażem, który zaraz ma moją twarz wyprowadzić na spacer; wózkiem, który trzeba znieść; kojcem ogrodowym, który trzeba wnieść. Walc szarpany. Co dnia. W co trzecim takcie wpadam na matę do mojego „najdroższego” malca robiąc głupią minę, bardziej żałośnie niż śmiesznie się uśmiechając, ukręciwszy parę kółek nową zabawką. Lecę dalej. Byle nie wypaść z rytmu szarpanego. Bo kolejne „najdroższe” nuty wzywają wygrywając kolejny takt: niepowieszonego prania, nieodzwonionego telefonu, nieprzescrollowanego facebooka. A dziecko siedzi w epicentrum mojego walczyka i… udaje, że się dobrze bawi. Ja też udaję.
Dobro luksusowe
Bo wcale mi z tym niefajnie. Dlatego w dobrobycie napawającym nasz świat szukam dobra luksusowego: czasu! W sumie to szukam tego prezentu dla nas obu. Jak tylko go zdobędę, tak zostaniemy same: matka z córką! Na tej kilkumetrowej przestrzeni maty, balkonu, ogrodu, pokoiku, parku. A świat obok niech pędzi te swoje minuty wielością spraw płynące. I zdobędę ten prezent! Zdobędę tak samo zawzięcie jak dzieciaki łapią Happy Meale w McDonaldzie! Wyrwę z otchłani obowiązków, oceanu załatwień, nieskończonych list zakupów, przepaści Internetów. Wyrwę. Bo jak psu buda, tak dziecku należy się matka. Matka na milion procent. Przynajmniej przez dłuższą chwilę. Od dziś.
Wyrok
Mój prezent na Dzień Dziecka ma swój niepowtarzalny kod kreskowy. Czytnik cen wskazuje: „bezcenny”. Czym różni się on od masy innych prezentów? Nie możesz go kupić. Ale za to możesz go ukraść: lawinie zaplanowanych godzin, krainie niedoczasu, zbitej w mgnienie minut dobie. Czas mogę podarować ja. Nikt nie może go podarować mi. I tak na Waszych oczach z okazji 1 czerwca staję się złodziejką. No cóż, miłość wszystko wybacza… I tym sposobem jest wyrok: pójdę siedzieć. Na macie! Przynajmniej te kilkadziesiąt minut bez rozprzestrzeniania swojej osoby po innych celach współwięźniów. A przecież strażnik mój rozumie, widzi i czuje więcej niż nam się może wydawać.